Istanbul Marathon 2023, czyli tydzień w Turcji

W maju zadzwonił do mnie Piotr (Team Podlasie) z informacją, że wybierają się w kilka osób do Turcji, gdzie zamierzają pobiec Istanbul Marathon… wybraliśmy dystans 15 km – wchodzisz w temat ? No jasne. I tak zaczęła się moja przygoda z Istanbulem i Mostem Bosfor.
Spotkaliśmy się na „Okęciu” – lecieliśmy przez Frankfurt gdzie czekaliśmy 5 godzin na kolejny lot. Mieliśmy zatem czas na zwiedzanie zabytkowego centrum miasta. Pojechaliśmy tam kolejką podmiejską. Jak to zwykle bywa, obawa, że się spóźnimy wzięła górę i wróciliśmy na lotnisko wcześniej. Jeszcze tylko kartka pocztowa do Kasi i Krzysia… tym razem zapomniało mi się wpisać nazwy państwa. Może niemcy jednak się wykażą i dojdzie (wykazali się).
Po paru godzinach lotu samolot usiadł na pasie Istanbul New Airport – największego w Europie. Sprawia niesamowite wrażenie swoim ogromem. Jeśli ma spełniać rolę wizytówki Turcji jako państwa na wskroś nowoczesnego, to udało się.
Przy wyjściu z lotniska czekał na nas bus. Do hotelu mieliśmy ok. 40 km. Busy w wersji salonka są tu bardzo popularne. Doskonale wpisują się w system transportowy, są obszerne i zabierają dużo bagażu.
Rano pieszo (najlepsze zwiedzanie) przeszliśmy się ok 7 km po pakiety wymieniając po drodze Euro na walutę (TL) turecką. W Centrum sportowym typowe dla biegowych imprez stoiska ze wszystkim czego biegaczom potrzeba (i nie potrzeba). Idąc obserwowaliśmy mnóstwo czerwonych flag. Wśród nich zdjęcia prezydentów Erdogana i Attaturka – uważanego za ojca narodu. To pozostałości po obchodzonej 100. rocznicy powstania Republiki.
Wracając zjedliśmy obiadek. W malutkim lokaliku zamówiliśmy grillowaną wątróbkę jagnięcą., przed którą na przekąskę zaserwowano nam przepysznej urody sałatkę – chyba w gratisie. Wtórował nam śpiew muezina z pobliskiego małego minaretu. Rozkoszując się wybornym smakiem potrawy, popijaliśmy herbatę / czaj podaną w malutkich szklaneczkach. Tak w ogóle, to czaj podaje się tutaj tylko w ten sposób. Cukier w kostkach stał na stole obok, co kłóciło się z moim doświadczeniem z Iraku, gdzie napój był podawany już mocno posłodzony. Wychodząc, robiąc zdjęcia, usłyszeliśmy…. bolszoje spasiba. We are not Russians – Polonia – Lechistan – Polska. Gość uśmiechnął się zrazu niepewnie, potem całą „gębą”. Polacy nie zachodzą tu pewnie zbyt często.
Kasia z Marcinem zatrzymali się przy stoisku warzywnym okupowanym przez miejscowych. Kupili suszone figi, daktyle i świeże winogrona, które pojadaliśmy wracając przez Most Galata, okupowany przez niezliczonych wędkarzy. W oczach miałem film Potop i beja – dowódcę tureckiego, który pod Zbarażem przeżuwał owoce, a sługa z nabożną czcią jadł mu z ręki.
Wieczór – spacer po dzielnicy Tarlabasi uważanej za najbardziej niebezpieczną w mieście. Lokalny koloryt, tworzą jej mieszkańcy siedzący na stołeczkach przed domami, popijający czaj, żebrzące dzieci, i widok kotów. Były wszędzie… zadbane… wylegiwały się w różnych pozach na samochodach, udostępnionych im poduszkach, na elektronicznej wadze, workach cukru i siedzeniach riksz (tuk tuk). Pozwalały się głaskać zupełnie nie reagując – czuły się bezpiecznie. Podobnie z psami. Wielkie i zupełnie nieszkodliwe. Spacerowały dostojnie zerkając od niechcenia na szaszłykarnie. Wstąpiliśmy do jednej – zamówiliśmy. Ja obowiązkowo ajran, podany z pianką w wysokiej szklance, i… słomką. Na koniec gratisowy czaj. Trzeba było wracać – jutro bieg.
Dlaczego właśnie ten bieg ? Bo można przebiec po wyjątkowym moście. Most Bosfor łączy Europę i Azję. Pod nim mieszają się wody Morza Czarnego i Marmara. Na miejsce startu biegu po azjatyckiej stronie zatoki Złoty Róg organizatorzy przewieźli uczestników promami. My zdecydowaliśmy się na pierwszy, wypływający o godz. 07.00, żeby zobaczyć słynny most nocą. Prom „odbił” niepostrzeżenie…. robiłem zdjęcia / film Mostu, ale też zerkałem na kilku biegaczy modlących się na podłodze pokładu… no cóż – to muzułmański kraj Do miejsca startu trzeba było jeszcze się przespacerować około 2 km i przejść kontrolę bezpieczeństwa. Jak zawsze przemówienia, głośna muzyka, a … adrenalina rosła. Wystartowaliśmy po maratończykach w dwóch falach. Chłopaki – „młodzież” z Teamu Podlasie pobiegli swoim tempem. Początek tłoczny, bo… zdjęcia na Moście Bosforskim, to cenna pamiątka. Biegło mi się dobrze – trasa poprowadzona wzdłuż wód zatoki – rześkie powietrze. Wśród biegaczek – nieliczne ubrane od stóp do głów w muzułmańskie stroje, ale bez kwefów. jak one dawały radę ? Pamiętam poszukiwanie toalety na trasie – „idź do hotelu”, doradził zapytany policjant. Meta… medal, torba z napojami, banany – jak wszędzie – zapomniałem o tradycyjnym zdjęciu z medalem. Z Piotrem i Marcinem umówiliśmy się na wspólny powrót – jak się znajdziemy, ale nie spotkaliśmy się w tłumie. Pamiętam wyraz twarzy ubranej na czarno młodej kobiety, którą zapytałem o autobus do Placu Taksim- gdyby mogła jej wzrok by mnie zabił, no cóż zapomniało mi się….
Hagia Sofia – jedna z najwspanialszych budowli świata, wzniesiona ku chwale chrześcijaństwa – miejsce koronacji cesarzy bizantyjskich (taką pozostała do 2020 r.) i kilkaset metrów obok Błękitny Meczet – były uważane za symbole jedności kultur. Być w Istambule i nie zwiedzić, dotknąć, zrobić zdjęć… są przecież turystycznymi atrakcjami światowego kalibru.
Następnego dnia, po śniadaniu poszliśmy i my.
W drodze poszukiwałem poczty żeby wysłać pocztówkę. Dopytując jak trafić, skierowano nas do monumentalnego budynku.. Wejście do właściwej, obsługującej klientów takich jak ja było z boku. W środku pusto… wybrałem pocztówkę, poprosiłem o kopertę i znaczki do Polski, i tu… problem. Było ich tyle, że nie mieściły się na kopercie. Z niemałym trudem poradziłem sobie, ale…
Hagia Sofia – długa, wijąca się kolejka do wejścia. Zapowiadało się czekanie, ale poszło nadspodziewanie szybko. W środku olbrzymia przestrzeń, – przykład bizantyjskiej architektury. Jak to wnętrze musiało wyglądać w latach świetności ? … kłębiący się tłum ludzi. Większość spacerowała… niektórzy w różnych pozach siedzieli na dywanie pośrodku tej do niedawna chrześcijańskiej świątyni. Nie wyglądali na pogrążonych w modlitwie czy medytacji – usiedliśmy i my. Patrząc na przykryte (może zamalowane ?) symbole chrześcijaństwa myślałem o tym miejscu uznawanym za symbol jedności kultur. Dla mnie „symbol” skończył się z chwilą przejęcia przez muzułmanów. Co mogliśmy zrobić? – rozpętać kolejną wojnę krzyżową ? Ale, co mi tam… niedługo przykryją Nas czapkami – pozwalamy na to. Myśląc o kolejach losu, ich zawiłościach spłynął na mnie spokój , bo … lubię takie miejsca, a tu… „z historią w tle” – jej namacalny dotyk… magia w czystej postaci
Kilkaset metrów dalej -Błękitny Meczet. Trafiliśmy na porę modlitwy, był zamknięty. Popatrzyłem więc na wnętrze przez okratowane okno.
Może… Topkapi pałac sułtanów ?, zaproponował Marcin – czas się „wygospodarował”. Wybraliśmy trasę wzdłuż Zatoki Krzywy Róg do której trzeba było zejść uliczkami wzdłuż których ciągnęły się sklepiki i stragany z pamiątkami.
Prawie nad wodą, zmęczeni upałem „nadzialiśmy się” na mały meczet z pompą w środku – taki….dla zwykłych ludzi – to… tak też można ? Przed świątynią siedziała turystka i czyściła śliną obrzeża modnych butów…. zrobiłem zdjęcie, niby kotu, ale chyba się zorientowała… – strażnik meczetu obserwował ją beznamiętnym wzrokiem. Kobiety były trzy, usłyszałem znajomy wschodni język, ale pewnie wydawało mi się.
Szliśmy wybrzeżem dobre 20 minut używając GPS … ostry skręt pod górę. Do pałacu wiodła stroma kręta droga. Po jej lewej stronie niskie, nie pierwszej urody hotele poprzeplatane starymi, też niskimi domami, po prawej ciągnął się wysoki długi mur. Wspinaliśmy się zmęczeni. Na górze w murze była brama – wejście do kompleksu pałacowego – pierwsza w ówczesnym systemie ochrony. Po ciasnocie uliczek i ciasnej zabudowie, w środku zadziwiała przestrzeń. Szeroka aleja wysadzana drzewami, wyraźna swoboda. To tędy wracali sułtanowie po modłach w meczecie otoczeni ochroną – nie mogło być inaczej.
Po kilkuset metrach odkryliśmy wypasiony sklep z pamiątkami. Tu też uzupełniliśmy wodę w butelkach z filtrem. Pamiątki były… delikatnie mówiąc nie na naszą kieszeń. Janczarskie szyszaki w różnych kolorach, kindżały , łuki, szkło, wyroby medalierskie i ze skóry stylizowane na epokę chwały i podbojów tureckich … wyszliśmy ciekawi pałacu otoczonego jeszcze wyższym murem i wejściem w stylu łuku triumfalnego..
Byliśmy przygotowani na opłaty, ale nie na ich wysokość. Były inne dla Turków i turystów – wycofaliśmy się więc. Po kilkunastu minutach mijaliśmy ponownie Błękitny Meczet i Hagia Sofia otoczone przez zwiedzających. Policja turystyczna niewiele ma tam pracy.
Może Wielki Bazar ? zaproponował Marcin – zgodziliśmy się chętnie. Po drodze kupiliśmy piwo i przysiedliśmy na poręczach skweru. Nie trzeba było długo czekać gdy pojawił się mówiący we wszystkich językach pieszy przedsiębiorca i zaproponował kupno kaszmirowych apaszek. Towar wyjmował spod marynarki… nie ten kolor, a może ten… U mnie taniej niż na bazarze. Nie był nachalny… kupiliśmy – ja dwie.
Na Bazarze znaleźliśmy identyczne apaszki. Pomimo targowania się nigdy nie zaszliśmy do ceny oferowanej przez ulicznego sprzedawcę – jak oni to robią ? Bazar to feeria barw oferowanych przypraw, kolorowych słodyczy, stoisk z lampami i czego tylko kupujący sobie zażyczy – tak to przynajmniej wyglądało. Garnki, talerze, poduszki, dywaniki modlitewne w ilościach przyprawiających o zawrót głowy. Spacerowaliśmy trzymając nasze plecaki przed sobą i obserwując siebie nawzajem. Co chwila mijali nas dostawcy towarów z dużymi pakami. Mijali nas też zbieracze kartonów i opakowań, którzy często pędzili dwukółkami z góry, w zręczny sposób hamując i biorąc zakręty na nikogo nie wpadając – zadziwiająca wprawa.
Wyszliśmy z bazaru. Wąska uliczka z tłumem ludzi wiła się opadając w dół. Tu też sprzedawano bazarowy towar. Stanąłem przed witryną z flagami kilkudziesięciu państw w wersji z magnesami. A gdzie jest Polska ? przed oczami miałem Indonezji i Monaco . Zaraz przyniosę z zaplecza odpowiedziała sprzedająca bez zmrużenia oka. Źle mnie zrozumiałaś. Pytałem dlaczego za szybą wśród kilkudziesięciu miniaturek flag nie ma polskiej ? – już przynoszę z zaplecza – machnąłem ręką
Wracaliśmy lekko zmęczeni… mieliśmy w nogach ponad 20 km. Wyszliśmy na kolację tutaj mrok szybko zapada. Na Placu Taksim przywitała nas feeria laserowych świateł i głośna muzyka. Iluminacja po obchodach 100 lecia Republiki – ciągle działa… Przy Meczecie Taksim sporo szaszłykarni, ale dzisiaj…
… odkryliśmy restauracyjkę – odpowiednik baru szybkiej obsługi. Potrawy widoczne… taca… kasa. Zamówiliśmy różne dania – wszystkiego trzeba spróbować. To najlepsza metoda na poznanie miejscowych specjałów.
Powrót do hotelu – jutro ostatni dzień zwiedzania. Marcin jak zwykle stanął na wysokości zadania… po śniadaniu proponuję… zejdziemy w dół do dzielnicy Besiktas, pójdziemy wybrzeżem w kierunku muzeum morskiego, za nim jest Yildiz Park i… na skróty do Placu Taksim – zobaczymy jeszcze Meczet Taksim w środku, i… jest zgoda Marcinie, jest zgoda.
Rano ruszyliśmy krętymi uliczkami w dół – po drodze szybkie zdjęcie kota na dachu Daci Duster i po pół godzinie byliśmy nad wodą Zatoki – moje płuca zareagowały z ulgą. Szliśmy mijając kolejny meczet, przystań promową… widok kota pijącego kawę z kubka przypomniał o wspaniałym nałogu – wstąpimy ? Pijąc kawę, patrzyłem na sułtańskie działa / kolubryny ? – ich ogrom sprawiał wrażenie – były na wyciągnięcie ręki – stały sobie na trawniku… ciekawe spotkanie. Ruszyliśmy powoli dalej, obserwując życie mieszkańców. Nowoczesny gmach – to Muzeum Morskie. Widok otaczających budynek dział okrętowych różnych kalibrów zaciekawiał i zmuszał do refleksji, nad wojną w szczególności. Nie mieliśmy w planach zwiedzania, na to trzeba by „celowej wycieczki”. Szliśmy dalej mijając po lewej stronie zabudowania wydziału prawa uniwersytetu i hotel studencki Erasmus. Parkowa brama wejściowa robiła wrażenie… widać było, że park służył kolejnym pokoleniom tureckiego establishmentu. Pod górę wiodła droga wyłożona równą kostką i chodnik z tartanowym pasem dla biegaczy. Na boki odchodziły alejki.. mostki nad jeziorkami, stare drzewa. Przy jednym z parkowych stołów dostrzegłem chłopców ubranych jednolicie, lśniły białe kołnierzyki – posilali się… zeszyty… zielona szkoła ?
Po godzinie oddychania klimatem nastrojowego parku znaleźliśmy wyjście. Po drugiej stronie uliczki brama zza której przyglądały nam się dwa hełmy. Przed nią złoty pomnik żołnierza, który aż prosił się o zdjęcie, ale pamiętałem dobrze „przygodę” z lotniska Konya, gdzie kilka lat wcześniej mieliśmy międzylądowanie w drodze do Jordanii. Skończyło się dobrze, ale było wtedy o krok od konfiskaty aparatów.
Do hotelu mieliśmy stąd 5-6 km. Weszliśmy w gmatwaninę uliczek – często skróty wcale nie oznaczają, że będzie szybciej. Góra dół, góra dół, szliśmy po GPS, szeroka aleja zaskoczyła mnie, a widok Green Cafe Nero ucieszył, wstąpimy ? – cortado nie zachwyciło… nie powinienem zdradzać podwójnego espresso.
Wracaliśmy powoli chłonąc ostatni raz klimaty ulicy. Jeszcze tylko zdjęcie kilkunastu kotów wylegujących się na opadających w dół parkowych schodach, ostatnie pocztówki. Jeszcze Meczet Taksim z zajezdnią tramwajową pod spodem, i hotel. Packing evening – jutro wczesny wyjazd na lotnisko.
Ahoj przygodo!!!, żegnaj Moście Bosfor i gościnna Turcjo.
Koszty wyjazdów pokrywamy z własnych kieszeni.
Marek, prezes
PS. To nie była wycieczka krajoznawcza – najważniejszy był Stanbul Marathon i Most Bosfor. Nie zwiedzaliśmy muzeów. Nasze stanbulskie spacery uzmysłowiły nam ogrom miasta i roli jaką odegrało w historii średniowiecza. Skupiliśmy się na obserwacji życia mieszkańców, smakach egzotycznych dla nas potraw, piciu soków z wyciskanych owoców granatów (pychota) i…zadziwiającej miłości mieszkańców do zwierząt.
































