Z historią w tle… rekonesans w Iraku (4/5) – maj 2004
Kolejny fragment książki „Misyjne wspomnienia” wydanej w 2013 roku w WSPol w Szczytnie.
Część 4 – Proza dnia codziennego
Moje „wrodzone” zahamowania do nieznanych mi toalet powodowały, że prowadziłem obserwację wysoce specjalistycznego pojazdu, którego załoga złożona z lokalnych pracowników czyściła w zasadzie na okrągło TOI TOI, zgrupowane w newralgicznych miejscach obozu po sztuk kilkanaście. Zawartość toalet należała do gatunku łatwo psującego się i szczególnie wrażliwego na upał. Obijać się więc nie mogli. Czując wolę bożą rozglądałem się za czyścicielami. Gdy już zassali towar, a następnie pianą pod ciśnieniem traktowali całościowo wnętrze, było wiadomo, że góra za pięć minut będzie tam sucho i pachnąco. Nie miałem nigdy zastrzeżeń do pracy tych dzielnych ludzi. Działo się tak wtedy, gdy to ja pierwszy zajmowałem, nazwijmy to – wcześniej upatrzone stanowisko, przyjmując pozycję, którą określiłbym jako regulaminową. Chętnych do sprawdzenia wyników pracy czyścicieli było wielu. To był rodzaj rywalizacji, sportu. Odkryłem to, gdy kilkakrotnie nie zdołałem dojść, bo zostałem uprzedzony przez niby to obojętnie stojących lub całkiem przypadkowo przechodzących „oficerów inspekcyjnych”, pewnie też z wrodzonymi zahamowaniami. W jednym przypadku gość nie powinien być oficerem, bo przecież oficer nie biega. No chyba, że był to przypadek alarmowy, jeżeli tak, to zwracam koledze honor.
Kończył się tydzień mojego pobytu. Odwiedziłem ponownie moich amerykańskich kolegów po fachu. Byli w ponurych nastrojach. Jeden przebąkiwał o powrocie – nie tak to sobie wyobrażałem. Inny, potężny chłop dociekał, ilu Polaków przyjedzie i kiedy ich wesprzemy. W czym? – zapytałem – w grze w brydża – podpowiedział inny. No tak, humory chłopaki mieli wisielcze. Wojskową pocztą polową wysłałem do kraju kilka kartek. Taka pieczątka to pamiątka. Przechodząc obok samochodów, dojrzałem „mojego” dymiącego stara. To jeszcze niezrobiony? Nie ma części – no tak, nie ma części. Zdałem sobie sprawę, że będąc tu zaledwie parę dni, rozpoznaję wielu ludzi. Ja wyjeżdżam, a oni tu zostają. Obóz już nie wydawał mi się tak wielki jak po przyjeździe. Rozrywek wiele nie widziałem, no może dostęp do polskiej TV, a tak poza tym…
Chłopaki z żandarmerii zaoferowali mi wizytę na targu. Może chcesz kupić parę pamiątek? Jedziemy. „Targ” mieści się za bramą. To nie to, co widziałem w Erbilu. To kilkadziesiąt kramów z towarem „pod wojsko”. Miejscowi tu nie kupują – oni tu robią biznesy. Kupuję kilkanaście arafatek. Okazały się tanimi podróbkami. Wzory były zapewne odbijane czymś w rodzaju pieczątki, bo po kilku praniach trudno było się domyślić, „co wytwórca miał na myśli”. Przed jednym ze straganów widzę kilku Amerykanów. Oglądają kamienne figurki – odchodzę. Jeśli to oryginały, to ich pochodzenie jest wiadome.
Wygląd mojego kontenera mieszkalnego przypomina, że pora wracać. Pod łóżkiem karabinek ze szmatką w lufie. Obok w hełmie magazynki. Mój szacunek do broni podpowiada, żeby to jakoś uporządkować, ale stojaka na broń nie mamy. Nie mamy nawet wieszaka. Ciuchy ułożone na dwóch kupkach i dwa łóżka podpowiadają ewentualnemu gościowi, że to mieszkanie dwóch osób. Człowiek może do wszystkiego się przyzwyczaić. Jednym to zajmuje chwilę, a inni potrzebują czasu. Nie chcę się przyzwyczajać, pora wracać.
O wyjeździe za bramę nie było mowy. Rekonesans zamienił się w wizytę w głównej bazie PKW w Iraku. Praca policji międzynarodowej w rejonach po konfliktach zbrojnych to bezpośrednia współpraca z miejscową policją. Mamy być razem, wspólnie rozwiązywać problemy. Tego nie można robić pod osłoną bagnetów.